227. rocznica przysięgi Tadeusza Kościuszki na rynku krakowskim. Połaniec pamięta

Rankiem 24 marca 1794 r. o godz. 10:00 na rynku w Krakowie został publicznie odczytany „Akt powstania obywatelów mieszkańców województwa krakowskiego” przez byłego posła na Sejm Wielki Aleksandra Linowskiego, ogłaszający rozpoczęcie insurekcji przeciw Rosji i carycy Katarzyny II.


Rynek Główny w Krakowie. Nad miastem wisiały postrzępione mgły, przez które tu i ówdzie przecierały się błękitne płaty nieba i wały białych chmur, a chwilami słońce blade niby opłatek. Dzień podnosił się pogodny od pól pociągał wilgotny chłód, przejęty surowym oddechem ziemi, a chociaż po ogrodach i głębokich fosach leżały jeszcze kupy sczerniałych śniegów, już pierwsza wiosna pachniała w dziwnie słodkim powietrzu. Ptaki świergotały po nagich drzewach i blankach murów, a coś niepojęcie radosnego dźwięczało w głosach i zdawało się rozpierać wszystkie serca. Snadź i tę wiośniane podmuchy zrobiły swoje, bo Kraków przybierał zgoła niezwyczajny wygląd, gdyż tłumy, świątecznie wystrojone, rozanimowane, burzliwe i wesołe, wylegały ze wszystkich domów. Każda z ulic stawała się bełkotliwym szumiącym strumieniem, którym mrowia ludzkie spływały w Główny Rynek, jakby w morze rozburzone, sfalowane i tysiącami głosów bijące. A nad tym zlewiskiem, ujętym w cemrowiny prawiecznych kamienie przedziwnej struktury. Mariackie wieże strzelały w błękity, wynosiłu się spiętrzone dachy i attyki, misterne zręby Sukiennic, strażowała potężna wieża Ratuszowa i jakoby w czas przepływu mewy, tak kotłowały nad głowami stada białych gołębi. Prospectus był bardzo cudny, do zastanowienia zmuszający.

Martwe zazwyczaj miasto budziło się z długiego letargu i na głos powinności ojczyźnie stawało do apelu. Bowiem wielkie polskie święto miało się obchodzić na tym prastarym Rynku, wpośród tych murów odwiecznych, które widziały Łokietków, widziały Kazimierzów, widziały Jagiellonów, widziały Batorych i Sobieskich, gdzie przez długie wieki srebrne surmy rozgłaszały chwałę zwycięstw, gdzie odprawowały się hołdy pruskie i moskiewskie gdzie koronacyjne pochody, triumfalne wjazdy, przewagi głośne na świat cały, zasługi bohaterów i wielkość Rzeczypospolitej świeciły nieśmiertelnymi blaski, gdzie snuły się nieprzeliczone pokolenia, gdzie przepływały czasy świetności zarówno jak i klęsk, gdzie każdy kamień przemawiał głosem przeszłości, gdzie każdy wiek trwał zaklęty w kształt godny siebie. W tym przenajświętszym sanktuarium Polski nad wawelskim wzgórzem, stojącym “na straży narodowego pamiątek kościoła”, miał znowu zahuczeć Zygmuntowski dzwon na zmartwychpowstanie.

Wśród tych murów, niby w “arce przymierza między dawnymi a nowymi laty”, miała się rozgłosić ewangelia nowego żywota narodu. Więc też spod łachmanów nędznego bytowania zaczynała przezierać królewska purpura odwiecznej stolicy. Dumny majestat przyszłej wielkości zdawał się mieć swój tron w każdym, choćby najlichszym pachołku. Snadź czucie tego było powszechnym, gdyż kto jeno żył, spieszył na Rynek i dając duszę wzniosłym uniesieniom, prostował się w słusznej pysze i toczył zdzierzysto oczami. A tłumy narastały z minuty na minutę, że gwary były już jednym ogromnym szumem, z którego tu i ówdzie wydzierały się strzeliste okrzyki nawoływań, dźwięk jakowychś trąb, to nawet piosenki, nie wiadomo przez kogo rzucone. Że zaś ruch kołowy był powstrzymywany, tym głośniej słyszały się wrzawy, tupoty kroków i tysięczne pogłosy i dzwony.

Jakoś po dziewiątej, gdy Mariacki hejnał prześpiewał, cechy krakowskie zaczęły ściągać na Rynek. Szły w ordynku sztandarami na przedzie i odznakami, a przy odgłosie trąb i wtórze dzwonów ustawiały się pod Ratuszem.

Nieco z boku wzięła miejsce żydowska deputacja: siwe brody, kunie kołpaki, atłasowe chałaty i białe pończochy znacznie ich wyróżniały.

Ciżby tak gęstniały, że między Sukiennicami, Ratuszem a połacią domów przeciwną nie sposób się było przecisnąć. Niekiedy tłumy kolebały się gwałtownie i parły ku ulicy św. Anny, skąd zaś miał się ukazać Kościuszko.

Powstały z tej przyczyny niemałe sprzeczki, zamęty i warchoły, zwłaszcza iż akademicy łącznie z młodzieżą kupiecką i rzemieślniczą poczynali sobie coraz bujniej. Na każdym kroku widziało się ich poprzypasywanych czerwonymi bandoletami, na których: “Śmierć lub zwycięstwo”, “Równość i wolność”, “Wiwat Kościuszko”, “Jedność i niepodległość”, “Za prawa i ojczyznę” i wiele najrozmaitszych zdań wyrażone były białymi literami. Byli, którzy jedno czarne sylwetki Kościuszki pokazywali, przypięte na kapeluszach lub piersiach. Wszędy zaś spotykało się ludzi uzbrojonych. Kto przy szabli, nieraz odwiecznego kształtu, kto ze strzelbą na ramieniu, kto z całym arsenałem nożów i pistoletów za pasem, kto nawet z halabardą lub kosą na sztorc obsadzoną. Nie brakowało wideł i prostych okutych drągów, co przy zadzierzystych minach, kawalerskich fantazjach i pobudzonych animuszach i zawziętości przeciw nieprzyjaciołom ojczyzny niemało przyczyniało się do ustawicznych tumultów i groźnych zajść. Nierzadko też na widok person pomawianych o przyjaźń dla Łykoszyna lub o wyznawanie targowickich principiów wszczynały się zapamiętane wrzaski:

– Na szubienice zdrajców! Rozsiekać! Bigosować! Dawać ich tutaj!

I wraz z gradem złorzeczeń setki rąk chciwie się darło ku jaśnie wielmożnym gardzielom. Szczęściem stłumiono też ekscesy w samym zarodku. A przy tym uwagę powszechności ujarzmiała coraz gorętsza chęć zobaczenia Kościuszki. Jakoże i nadeszła ta chwila, gdyż przed samą dziesiątą zagrały bębny.

– Idzie Kościuszko! Cicho, mospanowie! Cicho! – zawrzały przeciwne głosy.

Tłum nagle przycichnął, zwarł się w jednym dreszczu, serca załomotały, a oczy wszystkich poniosły się w jedną stronę.

Bębny warkotały coraz bliżej, potem trąby wrzasnęły niebosiężnymi głosy, huknęła sfornie wojskowa kapela i z ulicy św. Anny wypłynęła wielka chorągiew i niby amarantowy obłok powiała nad głowami. Biały orzeł, rozwiewając władcze skrzydła, unosił się coraz wyżej. Niezmierny krzyk wstrząsnął powietrzem i ustokrotniony odbiciem o mury, bił pod niebo niemilknącymi długo echami. Zadygotała ziemia pod ciężkimi mierzonymi krokami żołnierzy.

Miejsca! Na strony! Na strony! – padły rozkazy i w mgnieniu oka uczyniła się przed wojskiem szeroka, pusta ulica.

Błysnął gęsty las bagnetów, zażółciły się rabaty, rozbłysły mosiężne blachy u kapeluszy. Batalion regimentu Czapskiego w bojowym moderunku, zwarty na mur, sypał krokiem miernym i uroczystym. Na czele, pod chorągwią postępował Kościuszko w asyście oficerów i cywilnych. Kiedy znaleźli się na prost wylotu Szewskiej, batalion rozłamał się na cztery części i utworzywszy wielki czworobok, stanął z bronią u nogi. Wtedy wszystkim oczom odsłoniła się postać Kościuszki.

Stał w pośrodku wojsk i ludu, wyniosły, surowy, wielki, jakoby posąg wszystkiej Polski, zjawiony tęskniącym oczom w tej cudów godzinie.

Właśnie słońce wybłysło spoza chmur, otaczając go złocistą glorią majestatu, zaś z piersi tysięcy wynuchnęły grzmiące okrzyki. Jakoby szał ogarnął ciżby, wrzeszczano ze wszystkiej mocy, machano rękami, a z okien i balkonów, z galerii Sukiennice i Ratusza powiewano chustkami, rzucano kwiaty, płakano.

Lecz kiedy bębny nakazały spokój, zaległa taka cisza, że słychać było trzepotanie chorągwi i wystraszony lot uciekających gołębi.

Wystąpił naprzód Linowski, a rozwinąwszy wielki papier, rozpoczął odczytywać akt powstania obywatelów i mieszkańców województwa krakowskiego.

Czytał głosem wyraźnym, równym i niezmiernie donośnym:

“Wiadomy jest światu stan teraźniejszy nieszczęśliwej Polski. Niegodziwość dwóch sąsiedzkich mocarstw i zbrodnie zdrajców ojczyzny pogrążyły ją w tę przepaść”.

Słuchano z zapartym tchem i nadzwyczajną uwagą.

“… nie masz rodzaju fałszu i obłudy i podstępu, którymi by się te dwa rządy nie splamiły dla dogodzenia swojej zemście i chciwości”.

Pomruk wzbierającej burzy zaszemrał w ciżbach.

Linowski czytał coraz dobitniej, głos jego bił spiżowymi dźwiękami gniewów, gdy jął oskarżać aliantów o zbrodnie, spełniane nad wolnym narodem. Zdrady wypominał nikczemne, wiarołomstwa, deptanie najświętszych praw wolności, a nawet i czucia, tyranię, rozszarpywanie ojczyzny, pogwałcenie traktatów, całą litanię podłości, barbarzyństwa, gwałtów i zbrodni, cały ogrom nieszczęść i upadku, w jaki pogrążyli Rzeczpospolitą. Głos jego urastał do potęgi gromów, druzgotał okropnością przedstawianych krzywd i wstydem hańby przeplatał.

Otwierały się nieprzyschnięte rany i wszystkie krzywdy stawały w pamięci. Gniew wzburzał serca, poniżona duma i majestat człowieka i obywatel zawyły w sercach krwawą żądzą odwetów i zemsty!

A Linowski jakoby przed sądem narodów i odwiecznej sprawiedliwości, wołał głosem ogromnym, głosem wszystkiej uciemiężonej Polski:

“Mając więc niezłomne przedsięwzięcie zginąć i zagrzebać się w ruinach własnego kraju albo oswobodzić ojczystą ziemię od drapieżnej przemocy i haniebnego jarzma, oświadczam w obliczu Boga, w obliczu całego rodzaju ludzkiego, iż używając niezaprzeczonego prawa odporu przeciwko tyranii i zbrojnej przemocy, wszyscy w duchu rodackim, obywatelskim i braterskim łączymy w jedne siły nasze i braterskim łączymy w jedno siły nasze i zaręczamy sobie nawzajem nie oszczędzać wszelkich ofiar i sposobów, jakich tylko święta miłość wolności dostarczyć zdoła ludziom powstającym w rozpaczy na jej obronę. Uwolnienie Polski od obcego żołnierza, przywrócenie i zabezpieczenie całości jej granic, wytępienie wszelkiej przemocy i uzurpacji, ugruntowanie wolności narodowej i niepodległości Rzeczypospolitej, ten jest cel święty powstania naszego”.

Przerwał, by złapać powietrza: ni jeden szmer nie zmącił modlitewnej cichości, jeno oczy paliły się ogniami powstrzymywanych uniesień i twarze dawały obraz najgłębszej uwagi, czułości i skupienia.

Przeczytał jeszcze zarys urządzeń, jakie muszą powstać, żeby insurekcja w skutkach pomyślnych zawiedzioną nie była i przeszedł do szczegółów:

“Za powszechną więc nas wszystkich wolą stanowimy, co następuje”
Primo: Obieramy i uznajemy niniejszym aktem naszym Tadeusza Kościuszkę za najważniejszego i jedynego Naczelnika i rządcę całego zbrojnego powstania naszego…”.

Nagle jakoby orkan się zwalił i wybuchnął wszystkimi potęgami żywiołów.

– Niech żyje Kościuszko! Wiwat! Niech żyje Naczelnik! Niech żyje!

Uczynił się niepisany zamęt, ledwie kordony żołnierzy odparły napór uderzających ciżb. Wzdymali się niby morze do dnia rozburzone i rozszalałymi falami bijące. Wszystkie głosy, wszystkie spojrzenia i wszystkie czucia pijane uniesieniem radości, leciały pod stopy Naczelnika. Burze okrzyków, tysięczne wołania, gdzie już płacze radości, gdzie jeno ręce wzniesione, gdzie twarze zalane łzami zachwyceń, gdzie rozwiedzione ramiona, gdzie oczy obłąkane w szczęściu nadludzkim – dawały słaby jedno obraz tego, co się działo w sercach i umysłach.

Nikt już nie słuchał dalszego czytania Linowskiego. Zbędne już im były słowa i zgoła niepotrzebne w tej chwili, kiedy stał wśród nich on, wódz. Naczelnik narodu, władca wszystkich dusz, prawdziwy król powszechności! On wydźwignie Rzeczypospolitą! On zaprowadzi sprawiedliwość! Prawdziwą wolność ugruntuje! Ufna radość przepełniała serca i głosiła się dokoła, łączyła pobratane dłonie i wśród płaczów roztkliwienia rzucała ludzi sobie w objęcia przyjaźni.

Trwało to pewien czas, aż znowu twardy warkot bębnów nakazał milczenie.

Wojciech Kossak “Przysięga Tadeusza Kościuszki” na Rynku krakowskim, 24 marca 1794 r.

Naczelnik wystąpił na środek czworoboku; wyrwana z pochwy szabla zamigotała w słońcu, podniósł ją w górę i z oczami wzniesionymi, podobien do archanioła wzniosłością oblicza, przysięgał narodowi:

“Ja, Tadeusz Kościuszko, przysięgam w obliczu Boga całemu narodowi polskiemu, iż powierzonej mi władzy na niczyj prywatny ucisk nie użyję, lecz jedynie jej dla obrony całości granic, odzyskania samowładności narodu i ugruntowania powszechnej wolności używać będę. Tak mi, Panie Boże, dopomóż i niewinna męko Syna Jego…”.

Przestał tocząc dokoła wniebowziętymi oczami.

Pochyliły się przed nim sztandary, wojsko sprezentowało broń, kapele uderzyły triumfalną fanfarą, zadzwoniły we wszystkich kościołach dzwony, ze wszystkich piersi wyrwał się krzyk niezmierny i Zygmuntowski dzwon zahuczał, aż zadygotały mury; bił z wolna, głosząc uroczyście dalekim ziemiom i miastom, i morzom, i górom, i ludziom, całemu światu i wszystkiej Polsce zmartwychwpowstania godzinę.

Naczelnik, otoczony ciżbami ruszył na Ratusz podpisywać akt powstania.

(Fragment powieści historycznej Władysława Stanisława Reymonta – “Rok 1794. Insurekcja” według wydania Wydawnictwa Literackiego w Krakowie w roku 1955).

Z tej samej kategorii

Back to top button